Życie staje się lepsze, kiedy ty stajesz się lepszy

Odcinek 4: Bike Maraton - Zieleniec

Wracam na trasę Bike Maratonu i tym razem nowa (ale nie do końca) miejscówka jaką jest Zieleniec. Trasa jest mi dość znana ale nie na BM, gdzie została przygotowana nowa odsłona. Miało być bardziej technicznie i wymagająco niż było to do tej pory na memoriale Filipiaka. Przyjeżdżam dzień wcześniej i pogoda trochę zaskakuje mnie pozytywnie gdyż jest całkiem ciepło i słoneczna, a zazwyczaj w Zieleńcu na wyścigu jest deszczowo. Oczywiście i w tym roku nie mogło być inaczej i przez całą noc trasa była doskonale nawadniana przez służby z góry. W dniu startu pogoda nie napawała mnie optymizmem a dodając już do tego temperaturę pytałem się sam siebie "po co". Ale zaraz potem znajdywałem odpowiedź: "a po to aby była zabawa". Trasa jest zaplanowana na 68km i 2200m w pionie co dla mnie jest jakieś 4 godziny jazdy. No będzie co jechać.

Z hotelu wyjeżdżam gotowy na ostatni gwizdek aby na miejscu być 15 min przed startem. Z tego pośpiechu zapominam maseczki która musi być obowiązkowa na linii startu. Na szczęście sytuację ratują medycy i mam na sobie przepustkę do pojawienia się na starcie. Szybkie odliczanie i lecimy w dół za samochodem technicznym. Tempo jak narazie luzik ale wiem, że za chwilę się to zmieni gdyż polecimy w górę. No i zaczęło się. Tempo całkiem żwawe ale dla mnie nie stanowi to problemu gdyż mijam między innymi kilka zawodników z którymi rywalizuję od lat na podobnym poziomie a dodatkowo wyprzedzam dobrze kojarzone dziewczyny Michalinę z CST oraz Zuzannę z Volkswagena. No jest grubo - myślę sobie. Mam nowe buty ale raczej one takiego speeda nie dodają. No nic trzeba kręcić jeżeli noga tak dobrze podaje. Szybki i lekko ryzykowny zjazd w dół i kręcimy dalej w Dolinę Słońca, którego dzisiaj nie zobaczę ale na pewno będą inne ciekawe momenty, między innymi tony błota i baseny z błotem.

Na 18 kilometrze wjeżdżam na premię Taurona która mogę tylko powąchać, mając na plecach już Zuzannę i jeszcze jednego zawodnika. Wjeżdżamy do Dusznik-Zdrój we trzech bez zbędnego szarpania i naciągania, aby po chwili kręcić w górę po błotnistych singlach. Nie chcę zostawać w tyle dlatego też siedzę na kole zawodniczki Volkswagena. Trochę mi czasami ucieka ale daję radę dogonić. Kręcimy we trzech z dobre 10 kilometrów ale niestety na jednym z podjazdów moja głowa lekko zastrajkowała i zostałem sam. Pojawia się długi kilkukilometrowy podjazd na którym zapewne trochę nadrobię, ale nie nie. Podjazd ciągnie mi się sakramencko i dopada mnie lekki kryzys, ale wjeżdżając na drugą rundę, myślę sobie że będzie to dobry dzień mając za plecami Michalinę.

No właśnie tak jak pomyślałem tak ją gdzieś w oddali zobaczyłem z moją przewagą jakieś 2 minuty i zacząłem odżywać. Pojawiają się powoli zawodnicy z dystansu mega więc czasami trzeba rzeźbić na podjazdach i zjazdach, m.in po jakiś schodach czy czymś tam. Podkręcam tempo aby znowu zrobić sobie jakąś przewagę, w między czasie zatrzymując się na moim pierwszym bufecie. Szybkie napełnienie bidonu i jadę dalej głównie w samotności. Zazwyczaj w takich chwilach i nudnych na trasie obczajam sobie liczydło z cyferkami. No dzisiaj jest grubo i powoli boję się, że w którymś miejscu organizm podziękuje. Ale nic, wyścig jedzie i ja jadę. Na około 53 kilometrze zaczynam ten dłuższy szutrowy podjazd, który mi nie szedł na pierwszym kółku. Teraz chyba jest lepiej patrząc na waciki. W pewnym momencie daleko dostrzegam po raz kolejny zawodniczkę z CST z małą grupką. Nie poddaję się i za wszelką cenę chcę pierwszy raz przyjechać na metę przed nią. Kilometry upływają, podjazd trwa nadal, a ja powoli odpływam narzucając sobie takie tempo. Michalina mnie dogania i wyprzedza. Staram się jeszcze złapać koło ale stan mojego organizmu nie pozwala. 8 kilometrów do mety i zostałem złapany jak na jakimś wyścigu szosowym. Podjazd się skończył ale po krótkim zjeździe następuje podjazd singlem. Już powoli nie wiem co się dzieje i chwilowo pojawia się mgła przed oczami. Koniec i bomba. Jadę maksymalnie 10km/h. W tym momencie przeżywam walkę o życie i o doturlanie się do mety. Mijają mnie kolejni gigowcy a kilometry upływają baaardzo wolno. Nareszcie moim oczom ukazuje się znak "1km do mety". Teraz już tylko zjazd i koniec. Padam.

To był dla mnie fantastyczny wyścig z bardzo ciekawym przebiegiem. Od początku narzuciłem sobie mocne tempo, które owocowało na kolejnych kilometrach. Niestety z czasem osłabłem aby na końcu powiedzieć dość. Szkoda bo naprawdę zapowiadał się świetny wynik, gdyż przez większą część dystansu jechałem w okolicy 28 miejsca open. Niestety niewyobrażalny kryzys nastąpił na ostatnim podjeździe na którym chciałem się już zatrzymać i usiąść pod drzewem. Ostatecznie po nieco ponad 4 godzinach zakończyłem tą walkę na 41 pozycji.

Odcinek 3: Kaczmarek MTB - Trzebania

 W ten weekend postanowiłem wystartować w wyścigu z cyklu Kaczmarek MTB w Trzebani koło Leszna. Startowałem na tym cyklu parę lat temu w Dziwiszowie pod Jelenią Górą z którego wróciłem zadowolony z uwagi na 6 miejsce w kategorii na Giga. Dzisiaj giga nie ma ale zapowiada się mocno interwałowe mega. Niestety jest to dla mnie pierwszy start i niezbyt chciało mi się ubiegać o lepszy sektor niż trzeci. Do pokonania będzie około 60 km ale domyślam się że pierwsze kilometry będą katorgą dla mojej psychiki.

Na starcie melduję się jak zawsze bez większej spiny i emocji, taki tam luz blues a tym bardziej, że stojąc w sektorze pytam się sam siebie "co ja tutaj robię". I nie chodzi mi o to, że trasa taka i owaka ale na ten trzeci sektor. Dopytuję jeszcze miejscowych jak wygląda trasa. Generalnie to jest dużo singli, piachu i albo w górę albo w dół. No ok, jakoś to będzie - lecimy.

Start nie należy do szybkich a tym bardziej że zawodnik przede mną zahacza o barierkę i lekko nas wszystkich blokuje. Na szczęście brak gleby i można pędzić do przodu. Pędzić to może za dużo powiedziane, ale przedzierać się. Po paru kilometrach wszystko trochę się rozciąga i jest trochę luźniej, do tego stopnia, że na zjazdach niektórzy dość mocno przeceniają swoje możliwości. A mianowicie na jednym z piaszczystych zjazdów, zawodnik chcąc mnie wyprzedzić zalicza fenomenalny lot. Cudem udaje mi się zrobić unik i cudem nie wjeżdżam na niego. Zatrzymuję się i pytam czy wszystko w porządku. Jednogłośnie oznajmia mi "OK", więc jadę dalej. Na podjazdach na singlach szału nie ma jeżeli chodzi o tempo. Inni widać, że już na pierwszych kilometrach walczą o przetrwania z kolei ja biję się z myślami jak tu wyprzedzić. A dzisiaj wyprzedzania nie należy do łatwych zadań z uwagi na kilkumetrowe pokrzywy, milionowe ilości drzew czy hektary krzaków. W połowie pierwszej pętli, która ma mieć prawie 30 km nawiązują ciekawą jazdę z zawodnikiem z Romet Team, ale jak się dowiaduję jedzie on mini więc nie liczę na długą współpracę. Niestety na podjeździe wkręca mi w koło czy gdzieś tam, pokaźnych rozmiarów badyl ale na szczęście nic nie uszkadza. Romet mi uciekł ale po kilku minutach doganiam i postanawiam jemu uciec goniąc kolejnych zawodników. Pojawiają się konkretne single na których nie ma za bardzo możliwości wyprzedzić a na chama to nie ma co. Na jednym ze zjazdów widzą tumany kurzu, jak się okazało było konkretna gleba dwóch zawodników w piaskownicy. No piasku dzisiaj to nie żałują na trasie, zimą tyle nie ma na drogach. Miejscami to nawet występuje typowa plaża, i tak też się pojawia na podjeździe. Nie jest lekko panować na rowerem w takich warunkach ale jakoś daję radę. 30 kilometr powoli dobiega do końca i tym samym pierwsze kółko.

Na drugą część wjeżdżam już zupełnie sam, ale mam nadzieję że nie jestem tam gdzieś na końcu stawki na mega. Jazda po singlach przebiega już zupełnie inaczej, a mianowicie jest dużo płynniej i na większej mocy. Zawodnicy też pojawiają się z częstotliwością jeden na 10 minut. Teraz to można nadrabiać pozycje. To co na pierwszej pętli z trudem wjeżdżałem z uwagi na korki to teraz bez problemu wchodzi w nogi. Jedzie się też lepiej z uwagi, że wiem co mnie czeka, a czeka 100% terenu, dużo singli i piachu. Nie ma co ściemniać więc jadę tą pętle na dużo większych wartościach mocy i tętna. Dodatkowo bardziej ryzykuję na zjazdach. Jest gorąco nie tylko z uwagi na temperaturę ale i na tańczący rower na piaskach. Jest również gorąco ze względu na dziwne zachowania niektórych zawodników. Między innym jeden myśląc, że jestem z Elity to zjeżdża na bok i ląduje w krzaki. Jest śmiesznie ale i zarazem niebezpiecznie. Kolejne kończące się kilometry to niekończące się kilometry z uwagi na mnóstwo singli w górę lub w dół. Na szczęście w tym wyścigu obyło się bez wyciągania pisku z zębów i wjeżdżam na metę po blisko 3,5 godzinnej walki. Miejsce bez szału bo 56 open ale jeżeli spojrzeć na to w nieco inny sposób, to jestem zadowolony z uwagi że nadrobiłem około 40 pozycji na drugiej pętli. Czas na kolejne starty i być może na próby na innych cyklach.

Odcinek 2: Solid MTB Maraton - Wilkowice

W kolejnym weekendzie ścigania postanowiłem po raz pierwszy przetrzeć ścieżki cyklu Solid MTB w Wielkopolsce. Padło na małą miejscowość Wilkowice koło Leszna, a więc nie zapowiadało się górsko aczkolwiek interwałowo. Trasa z Wrocławia zajmuje godzinę jazdy a to oznacza, że można się wyspać i przygotować na spokojnie. Dzisiejsza trasa ma mieć długość 70 kilometrów dla której zakładam 3 godziny jazdy. Zobaczymy czy się to uda zrobić pomimo wielu płaskich odcinków.

Na Solidzie jestem pierwszy raz więc ląduję w drugim sektorze startowym. Planowany start zapowiedziano na 11:15 ale to tylko planowano bo pojawiło się spore opóźnienie sięgające kilkunastu minut. Koniec końców jedynka wystartowała a po trzech minutach i my. Wystartowałem jak z procy pędząc lewą stroną aby po kilkuset metrach wytworzyła się czołowa grupka około 10 osób w której się znalazłem. Tempo kosmos, pył unosi się wszędzie który nie ułatwia oddychania. Dodatkowo nie ma szans sięgnąć po bidon aby przepłukać trochę usta za względu na wertepy, dziury itp. Z każdą upływającą minutą grupka powoli się wykrusza ale ale cały czas gryzę koło wdychając ten pył. Pojawiają się pierwsze drobne podjazdy na których niektórzy nie wytrzymują tempa i jesteśmy już tylko we czterech. Tętno cały czas nie spada poniżej 185, a średnia moc z 20 min już jest na kosmicznym poziomie. Na pierwszych singlach rozciągamy się i jeden drugiego gubi. Ja jest chyba drugi lub trzeci, nie wiem już sam bo powoli tracę kontakt z rzeczywistością. Wiem, że jeszcze nogi kręcą na takim tempie ale po 30 minutach od startu postanawiam zluzować korbę aby spaść z tętnem poniżej 180 bo nie pociągnę tak przez minimum dwie następne godziny jazdy. Ok, trochę się uspokoiłem więc naginamy dalej. Doganiam już ogon pierwszej grupy w której jest duża większość gigowców, a to oznacza rozpoczęcie drugiego rozdziału dzisiejszego wyścigu.

Po godzinie jazdy mogę śmiało stwierdzić, że trasa cały czas jest kręcona w terenie z interwałowymi epizodami na których wykorzystuję to jak tylko mogę. A nie zawsze mogę gdyż w ogonie pierwszej grupy nie wszyscy sobie radzą na wąskich podjazdach i zjazdach. Czasami trochę ryzykuję na krótkich zjazdach i na piaszczystym podłożu czuję się jak żużlowiec ale opłaca się to. Rzadko mam taką pewność i mam nadzieję, że nie opuści ona mnie aż do mety. Nareszcie pojawia się jakiś dłuższy płaski i co najważniejsze w miarę bez dziur odcinek jazdy na którym może wciągnąć żel i więcej się napić. Nie trwa to długo, bo zaraz potem po raz kolejny wertepy, piach, podjazdy i zjazdy. Dzieje się dużo, a wyprzedzaniu przeze mnie zawodnicy dodają mi kolejnych watów do nóg.

Wjeżdżam samotnie na drugie kółko tego szybkiego wyścigu. Oglądam się za siebie bo może chociaż ktoś zacznie mi towarzyszyć ale nic z tego. Bardziej idzie to w drugą stronę, czyli to ja dostrzegam jakieś osoby przed sobą i staram się dogonić. Dostrzegam znane koszulki z Volkswagena i Strefysportu więc działa to na mnie dość motywująco aby nacisnąć mocniej. Na płaskim gonitwa nie idzie jakoś okazale ale każdy najmniejszy podjazd przybliża mnie do tych osób. Koniec końców jedziemy razem ale po pojawieniu się zmarszczki robię swoje czyli wyprzedzam i odjeżdżam. Tempo trochę spadło ale w dalszym ciągu często nie spada poniżej 170. Jest ogień i po zbliżeniu się do kolejnego bufetu ani myślę aby się zatrzymać bo noga dobrze kręci.

Do mety pozostała jakaś godzina jazdy a to oznacza czas w okolicach założonych 3 godzinach. Niestety osób na trasie jak na lekarstwo. Myślenie powoli też jest mało wydajne i często niewiele brakuje abym wąchał glebę lub wyciągał piach z zębów. 10 kilometrów do mety. Na horyzoncie ostatni bufet ale wiem, że szkoda się zatrzymywać jeżeli noga w dalszym ciągu dobrze kręci. Gdzieś w oddali za mną pojawia się jakiś zawodnik, a co najgorsze trochę się zbliża. Domyślam się, że nie będzie to ktoś z zaplecza a jakiś gigowiec. I mam rację bo cały czas jest za mną jakieś 150-200m i nie odpuszcza, ja zresztą również. Że też mi przyszło na koniec się męczyć. Widać, że chce do mnie dojechać ale ja jeszcze posiadam zmagazynowane moce pod podeszwą i postanawiam nie odpuszczać tego jednego miejsca. Do mety już tylko kilometr mi płaskim z wertepami. Tylko i aż, bo nie widzę już cyferek ale ciągle widzę tego zawodnika za mną. Jest już mi piekielnie ciężko ale udaje mi się wjechać na metę przed nim. To był bardzo długi finish na którym sobie dziękujemy za tą szaleńczą ucieczkę-gonitwę.

Trasa zapowiadała się szybka i taka też była. Zdecydowanie nie była to trasa turystyczna a z wieloma interwałowymi odcinkami na których występowały piaszczyste odcinki. Mogę śmiało powiedzieć, że nie było możliwości się nudzić. Trasa świetnie zabezpieczona i oznaczona a więc trzeba było się naprawdę postarać aby się pomylić. Czas 2:59h dał mi 22 miejsce open które na starcie brałbym w ciemno. Nie jest to jeszcze mój szczyt możliwości więc takie szybkie wyścigi napawają mnie optymizmem na wrzesień i wiele wskazuje na to, że na Solid jeszcze wrócę.

Odcinek 1: Bike Maraton: Szklarska Poręba

Tytułem wstępu
Po dłuższej przerwie od zdawania relacji z mojego rzeźbienia na trasach wyścigów MTB naszła ochota na powrót do bloga. Przerwa była spowodowana przerwą w konkretnych treningach, a co za tym idzie w konkretnej zabawie na ścieżkach maratonów. Tak czy owak nie zamierzam wieszać butów i roweru na kołku a kręcić dalej.

Wyścig
Po wielomiesięcznej przerwie od ostatniego wyścigu w Sobótce nadeszła wiekopomna chwila na pierwszy Bike Maraton w tym roku, który miał być kręcony w Szklarskiej Porębie. Edycja namber łan i odraz Ultra czyli takie tam 100km i 3000m w górę. W sumie to nie ma co się przerażać jeżeli miało się tyle czasu na treningi więc podchodzę do tego bez trzęsących się nóg. Do Szklarskiej Poręby przyjechałem dzień wcześniej z uwagi na bardzo wczesny start, a mianowicie o 9:00 rano (zzzzz). W sumie to trochę logiczne jak mam jechać 6-7h, bo na taki czas się nastawiam. W dniu startu widać  euforię unoszącą się nad miejscem startu. Trasa zapowiada się soczysta a zapowiadana słoneczna pogoda ma dodawać smaczku na podjazdach. Taktyka była dla mnie jasna, nie ponieść się emocjom w pierwszej godzinie i stopniowo dodawać sobie obciążenie w kolejnych godzinach.

Godzina 9 i rozległ się pierwszy "start" w tym krótkim sezonie Bike Maratonu. Pierwszy podjazd na rozgrzanie nóg nie trwa długo ale widać co poniektórych wielki głód do ścigania. Ja natomiast tak jak sobie założyłem nie chcę ulegać tej euforii. Już na pierwszym zjeździe do moich uszu dochodzi stukot. Niestety nie są to kopyta koni pędzących w dół gigowców a raczej coś w amortyzatorze lub na sterach. Zjeżdżam dalej myśląc: "dopóki maszyna jedzie to działa". Po szybkim zjeździe stukanie ustaje, a my rozpoczynamy kolejny podjazd na którym następuje tasowanie się zawodników. Po wjechaniu na górę zaczynamy zjazd już dużo bardziej techniczny na którym to stukot budzi moje skupienie po raz kolejny. Zaczyna mnie to zamartwiać, bo po pierwsze jest to już na początku wyścigu a po drugie trochę kiepsko kończyć na 7 kilometrze. Zatrzymuję się i rozpoczynam 27 sekundową analizę techniczną roweru. Nie dostrzegłem nic co miało by na to wpływ więc wskoczyłem na fotel i pognałem dalej. O dziwo te łubodubu ucichło.

Wjeżdżam na pierwsze single po których rok temu jechaliśmy w odwrotną stronę. Jest już luźniej więc można spokojnie kręcić i wyprzedzać. Kilometry powoli upływają ale frajda z trasy jest coraz większa. Niestety nie zjeżdżam tak pewnie jak rok temu ale nie najgorzej bo daję radę wyprzedzać na zjazdach. Podjazdy z kolei rzeźbię całkiem całkiem więc forma z 2018 roku jest powoli na horyzoncie. Na 25 kilometrze zahaczam o bufet na którym proszę o morele których nie ma (jak to nie ma? A rodzynki? Też nie?) Zostałem poczęstowany jakimś ciastkiem które nie podnieciło mojego podniebienia. Bawimy się dalej ale już na singlach. Pierwszy kilometr sprawia wiele frajdy i radości. Doganiam kilku zawodników i im uciekam. Single zaczynają ciągnąć się w nieskończoność a poziom trudności wzrasta dość mocno, do tego stopnia że miejscami nagle pojawiają się półmetrowe (a może i więcej) uskoki w dół. Pierwszy udaje mi się zeskoczyć w ostatniej chwili podnosząc przednie koło w górę. O Panie to tu takie atrakcje sponsoruje organizator? Jedziemy dalej i lecimy dalej cudem lądując na dwóch kołach. Oj jest co robić na tych singlach które nie pozwalają mi załapać jakiegoś rytmu i sięgnąć po bidon. Robi się coraz ciekawiej ale i dość ciężko a miejscami nawet niebezpiecznie. A to dlatego, że podczas chwili zawahania (niepotrzebnego) zatrzymuję się wypinając prawą stopę której nie mam gdzie postawić. Chyba w tym momencie Duch Gór podstawił mi po buta kamień abym mógł się podeprzeć. Ufff temperatura momentalnie mi wzrosła o kilka stopni.

Single świetne ale gdy ich się nie zna to frajda chyba nie jest taka duża. Ale luzik, będzie druga pętla to i będzie obeznanie z terenem oraz większa pewność. Po skończeniu tej przeprawy jakże dłużącej się jest moment na zluzowanie korby i złapanie większego oddechu. Dogania mnie zawodnik pytając: "jak tam mistrzu?" Że ja? Tak się zapatrzał że za daleko zjechał w dół i musiałem na mojego fana krzyczeć aby wracał :) W nogach dopiero nieco 2 godzinki jazdy a więc nawet nie połowa długości. Na 38 kilometrze zatrzymuję się na napełnienie bidonu a po chwili pędzę dalej na podjazd który pozwala mi nadrobić parę pozycji. Zaczynam kalkulować co i jak, m.in. ile mam jeszcze jechać. Szacunkowo wychodzi mi pierwsza pętla na 3:20h a to oznacza jakieś 7h całego maratonu bo zmęczenie w drugiej odsłonie będzie na pewno większe. Nie ma lekko i trzeba będzie gryźć kierownicę. Po wjechaniu na szczyt i nabraniu rozpędu w dół moja analiza również nabrała rozpędu. Rok temu dystans 100km przejechałem w 6:50h i było łatwiej. Teraz jest ciężej i te bardzo wymagające single pojawią się po raz kolejny. Pierwszy wniosek jest następujący: 7 godzin jazdy jest pewne (oby nie osiem). Drugi wniosek: w tym sezonie nie jeździłem nawet 70km w trybie wyścigowym a dzisiaj stówka do wykręcenia - będzie ciężko. Jedziemy dalej... do rozjazdu na którym w błyskawicznym tempie muszę podjąć decyzję co dalej.

Powoli odżywam, nabieram pozytywnego myślenia... a i od ponad godziny nic mi nie stuka w amorze czy gdzieś tam. Wszystko jakoś się klaruje i układa ale gdzieś tam z tyłu głowy ktoś mówi: "masz do przejechania drugi raz dystans mega, kiedy ostatni taki dystans jechałeś?" Hmmm niedawno, 2x100km dzień z dniem, no ale po płaskim i bez technicznych odcinków. Rozjazd coraz bliżej a ja biję się z myślami: w prawo czy w lewo, w prawo czy w lewo. Pojawia się rozjazd Giga 2 pętla/Do Mety. Skręcam w prawo - w kierunku mety do której pozostaje kilometr. Jeszcze ostatni techniczny zjazd i koniec. Na liczydle nabite 51km a więc połowa. Nie jestem jakoś zmęczony by nastawiałem się na 100.

Podsumowując. Trasa trudniejsza i wymagająca niż rok temu na którą potrzeba by było przeznaczyć więcej czasu. Podczas wyścigu starałam się kontrolować siebie abym dotrwał do końca giga. Dotrwałbym może do 70-80 km a potem to było by pewnie tempo wycieczkowe i podziwianie pejzaży w końcówce. Nie tak sobie wyobrażałem pierwszy wyścig ale po ostudzeniu głowy mogę powiedzieć, że zrobiłem dobrze. Za miesiąc druga edycja, która będzie w Obiszowie na trzech pętlach o łącznej długości 90km. Jest sporo czasu aby podciągnąć formę i przyjechać na miejscu jak z 2018 roku (24 open).

PS: podczas pisania tej relacji Obiszów był aktualny, podczas publikacji tej relacji Obiszów został odwołany. No cóż, mam nadzieję, że to nie był to pierwszy i ostatni Bike Maraton.

Etap 10: Bike Maraton 2018 - Obiszów

To już siódma edycja Bike Maratonu w tym sezonie i wyjeżdżamy po za górskie szlaki ale nie oznacza to, że będzie nudno i bez emocji bo przyszedł czas na Obiszów. Co prawda malowniczych widoków dzisiaj nie doświadczę i kilometrowych podjazdów ale z całą pewnością organizm mocno zostanie nadszarpnięty z powodu 90 kilometrowej ścieżki. Obiszów już wielokrotnie miałem przyjemność jechać i wiem, że tutaj nie ma za dużo miejsca na odpoczynek. Temperatura również nie będzie ułatwiać wykonania zadania, no ale ja akurat na ten aspekt nie patrzę dzisiaj.

Po "podpisaniu listy startowej" (czyt. zrobieniu zdjęcia z Teamem) dowiaduję się, że start jest przesunięty o 30 min. Uuuu nie dobrze, bo człowiek już przygotowany i głodny ścigania a tu zapowiadana jest sjesta. No cóż, udaję się na znalezienie zacienionego miejsca w celu leżakowania. Po 30 min jadę lekko pokręcić aby następnie wjechać do sektora, ciągle pierwszego co mnie cieszy. Jest jeszcze ze mną w jedynce Adam i Maciej z Teamu. Gadu gadu i lecim. Najpierw 4 kilometrowy odcinek asfaltowy na którym mam w planie nie zostać w tyle jak to było rok temu. Tempo skacze, raz jest mocne a chwilowo spada. Po tym całym naciąganiu wpadamy w teren, którego tak naprawdę nie będziemy już opuszczać aż do mety. Zapylenie powietrza wzrasta w mgnieniu oka. Nie ma co kalkulować tylko jakoś mocno przejechać tą pierwszą pętlę. Tętno cały czas powyżej 170 a nie rzadko podbija pod 180. Tutaj zdecydowanie nie ma gdzie odpocząć. Trzeba również korzystać z każdej możliwej chwili aby zaczerpnąć dwa, trzy łyki izo. Na krótkich aczkolwiek szybkich zjazdach czuję się dzisiaj bardzo pewnie. Wszystko przebiega w błyskawicznym czasie do tego stopnia, że moim oczom ukazuje się znak "5 km do mety". Tiaaa nie dla mnie, bo przede mną jeszcze 2 rundy i w dodatku nieco dłuższe niż ta obecna. Ale zanim to nastąpi trzeba wjechać na słynny już tutaj podjazd Baba Jaga. Podjazd-ściana, ale wiem że dam radę. Kibice, tłum to wszystko napędza i po chwili jestem już na górze. Teraz szybko w dół aby po chwili znowu walczyć ze ścianą ale już dużą krótszą. Ale aby nie było nudno to następują kolejne zjazdy i podjazdy. Oj chcą nas tutaj zajechać na maksa.

24 kilometry i godzina jazdy już za mną. Wjeżdżam na drugą rundę, która będzie nico dłuższa niż poprzednia. Na trasie jest już bardzo luźno ale na całe szczęście można spotkać jakiś zawodników. Dojeżdżam do Mitutoyo i postanawiam rozpocząć współpracę. Jest dobrze bo dajemy sobie zmiany co kilka minut. Niestety widzę, że w zakręty wchodzę trochę słabiej i muszę potem lekko nadganiać. Nie jest źle ale będę zmuszony się zatrzymać na najbliższym bufecie bo w bidonach już prawie pusto. Dojeżdżam do bufetu, szybkie napełnienie zbiornika, garść moreli i w drogę. Widzę, że zawodnik Mitutoyo ma jakieś problemy techniczne i nie pozostaje mi nic innego jak uciekać. Rozmawiam jeszcze z zawodnikiem z Mega odnośnie mojego Giga ale nie ma czasu na dłuższe dywagacje więc pędzę. Na jednym z podjazdów moje myśli gdzieś sobie uciekają i wjeżdżam na jakiś korzeń/konar przez co moje przednie koło momentalnie się zatrzymuje a ja zaliczam głupią glebę. Śmieszna sytuacja, która niestety była zaobserwowane przez innego zawodnika z tyłu. Śmieję się z własnej głupoty i jadę, uciekam, pędzę. Dostrzegam ulubiony znak "5 km do mety" ale jeszcze nie, jeszcze nie pora dla mnie. Pora jest natomiast na Babę Jagę, która jakby się już mocniej broniła przed zdobyciem. Kibiców mniej, siły w nogach również trochę mniej ale mam ją. Ale co z tego jak tu przede mną zaraz rollercoaster. W głowie myśli - jedź równo bo to nie koniec na dzisiaj. Doping od Roberta z Teamu dodaje mocy przed wjazdem na ostatnią rundę.

57 kilometr i witaj ścieżko prowadząca do mety. Niestety nie mogę nikogo powitać na wjeździe na trzecią rundę. Nikogo również nie widzę przede mną, a to nie jest dobra sytuacja. Jadę sam. Nie wiem czy lecę szybko czy wolno ale ciągle nikogo nie ma. Może to czwarta runda? Albo trasa nie ta? Strzałki są tylko zawodników brak. Na dłuższych prostych odcinkach próbuję kogoś dostrzec aby zacząć gonić ale to tylko marzenia. Zakrętów, podjazdów i zjazdów mnóstwo więc nie ma nudy. Ale nie wiem czy jadę szybko czy wolno w stosunku do innych. Pojawiają się zawodnicy z Mega i już jest lepiej. Odwiedzam bufet, zamieniam parę słów z obsługą i jadę na dalsze poszukiwania. Na wąskich singlach grzecznie proszę o skrawek wolnego miejsca do przejazdu za co zawsze dziękuję. Dogania mnie duet Votum i Volkswagena ale panowie są z innej kategorii więc jakoś nie mam ochoty siedzieć im na kole i pozwalam odjechać. Pojawiające się minimalne skurcze nie zniechęcają mnie do pokonywania kolejnych kilometrów. Ale co ja widzę? "5 km do mety" Ooo tak i ooo nie. Bo fajnie, że to już końcówka ale to są chyba najgorsze (najcięższe) kilometry na rundzie. Niby tak blisko do mety a tak daleko. Na początek tej walki dają po raz trzeci Jagę. Nie mam już sił ale jeżeli rok temu wjechałem ją x3 to i teraz nie odpuszczę. Jest bardzo ciężko, a wręcz dramatycznie ciężko ale wjeżdżam. Ale to nie koniec tej dramatycznej walki. Kolejne ściany i kolejne kilometry zostawiam za sobą. Jeszcze tylko dwa małe podjazdy które pokonuję z zaciśniętymi zębami i zjazd polem do mety. Po przekroczeniu linii mety szukam błyskawicznie jakiegokolwiek skrawka cienia i leżę z 10 minut.

Obiszów jechałem już wiele razy i nigdy nie doświadczyłem tutaj błota. Zawsze upał, pył i trasa 90 kilometrowa. Może trasa dla gigowca nie jest atrakcyjna ale potrafi wycisnąć organizm na maksa. 4 godzinna walka przebiegła dość szybko bo cały czas coś było do roboty, pomimo tych trzech rund. Dzisiaj nie miałem już dużych skurczy i głupich myśli, nie wspominając o defektach więc chyba wróciłem na właściwy tor ścigania. 7 miejsce w kategorii M3 cieszy, a to dobrze bo na zbliżającą się Wisłę trzeba pozytywnie myśleć. A tym bardziej, że czeka na mnie tam walka trwająca 5 godzin, a może i więcej.

Dystans: 90 km
Przewyższenia: 1550 m
Czas: 4:05:22
Open: 24
M3: 7

Etap 9 : Bike Maraton 2018 - Bielawa

Bielawa, a więc środek lata, sezonu i cyklu Bike Maraton. Edycja bardzo dobrze mi znana, gdyż w przeciągu kilku ostatnich lat działy się przeróżne sytuacje. Rok temu była to niezapomniana edycja dla mnie, z uwagi na wywalczenie po raz pierwszy sektora numer jeden na dystansie Giga. W tym roku nie pozostawało więc nic innego jak powtórzyć, a nawet poprawić wynik. Doskonale jednak wiem, że nie będzie łatwo z uwagi na ciężką trasą, no ale czy roku temu było łatwiej?

Dzisiaj do pokonania standardowe 74 kilometry z przewyższeniem niestandardowym dochodzącym do 2600 m. Będzie boleć to na pewno, więc trzeba to pojechać z głową a nie na huraaa. W Bielawie melduję się o rozsądnej godzinie, czyli o godzinie pozwalającej wypić kawkę i spokojnie się przygotować. Znalazłem jeszcze czas na wspólną przedstartową fotkę z Teamem, co nie zawsze mi wychodzi. Do sektora wbijam za 15 start i w palącym słońcu oczekuję startu. Muzyka już gra, tętno ciut rośnie i po chwili ruszają konie i lajkoniki.

Na początku do pokonania jest 14 kilometrowy podjazd z lekką korektą, a więc pierwszy kilometr jadę spokojnie. Niektórzy z zawodników dodają małego dopingu ale ja jadę swoje. W końcu jakieś cztery godziny jazdy przede mną. Grupa bardzo szybko się rozciąga nie ma mowy o ścisku, więc od czasu do czasu przeskakuję a to z lewej a to z prawej. Tętno jakieś 175-180 i staram się to utrzymywać, aby nie za szybko się wypompować. Widzę również (albo i nie widzę), że rywale z mojej kategorii są już trochę z przodu ale w dalszym ciągu staram się równo kręcić. Po kilku kilometrach zaczyna się podjazd na Wielką Sowę, który nie należy do łatwych i przyjemnych. Mnóstwo luźnych kamieni skutecznie utrudniają mi złapanie odpowiedniego rytmu. Rzeźbienie Wielkiej Sowy nie przychodzi łatwo ale cel osiągnięty. Teraz zjazd, który jadę fatalnie. Zero pewności, odwagi, frajdy - dramat. Adam z Teamu to mi po prostu śmignął przed nosem. Może hamulców zapomniał? W każdym bądź razie, ja zapominam ten zjazd i biorę się w garść.

Zaczynam narzucać sobie coraz większe tempo. Dogania mnie Tomasz z Teamu i jedziemy trochę razem. Pojawia się zjazd z genialnym widokiem, ale nie chcą zatrzymać się na jakimś kamieniu swój wzrok skupiam na trasie. Czuję, że Tomasz siedzi na kole ale nawet gdybym chciał to nie mam jak go puścić bezpiecznie. Na 23 kilometrze usytuowany jest bufet ale to dla mnie jeszcze nie pora aby z niego korzystać. Pojawia się również Adam ale ze Skody. Z Teamu już go pewnie nie zobaczę. Podjazd miejscami stromy i nie pozostaje mi nic innego jak się urwać. Po kilku minutach
widzę, tzn nie widzę już ich za sobą. Chyba dopiero teraz poczułem wyścig a moje nogi chęć do kręcenia. Jednych gonię a drugim uciekam. Zjazdy również dużo lepiej mi wychodzą niż ten z Wielkiej Sowy, aczkolwiek na zjeździe na 32 kilometrze jakiś niefortunnie wpadam przednim kołem w rynnę. Nie mogąc nic zrobić cudem bezpiecznie zeskakuję z roweru. Szybko podnoszę rower i po chwili jestem świadkiem ekwilibrystycznego lotu z saltem w powietrzu zawodnika ze Sport-Profitu. Pytam czy nic się nie stało. Wszystko ok więc jadę dalej.

33 kilometry w nogach i kolejny bufet. Wiedziałem już na początku wyścigu, że ten bufet koniecznie trzeba odwiedzić gdyż następny jest dopiero za 19 kilometrów a przy tej temperaturze i ciężkiej trasie jest to spora odległość. Uzupełniam bidon i lecę zdobywać Kalenicę. Doskonale wiem, że będzie boleć ale już nie raz ją wjeżdżałem więc i tym razem dam radę, chyba. Początek podjazdu jest jeszcze hmmm "przyjemny" ale gdy rozpoczynam ostatni kilometr tej mordęgi wówczas mój wzrok i głowa przełącza się na tryb błyskawicznego podejmowania decyzji odnoście wyboru najlepszej linii przejazdu (czyt. najłatwiejszego korzenia). Niestety zaliczam dwie podpórki ale i tak jestem zadowolony z siebie. Teraz przede mną długie i miejscami techniczne zjazdy. Pojawia się frajda a to dobrze zwiastuje przed kolejnymi kilometrami. Po minięciu 40 kilometra rozpoczynam podjazd w kierunku Trzech Buków. Podjazd łatwy ale doświadczając pierwszego krótkiego skurczu prawej łydki muszę trochę zluzować. Doganiam zawodników z Mini i pocieszają mnie, że do mety już kilka
kilometrów i praktycznie same zjazdy. Ojjj nie dla mnie. Informuję ich, że dla mnie to dopiero połowa wyścigu i przede mną jeszcze sporo kilometrów. Jestem na górze i zaczynam szybki zjazd w dół z wieloma zakrętami na których i tak nie można rozwinąć jakiś wielkich prędkości. Widzę znak na wjazd na drugą pętlę dla Giga i równocześnie znak informujący, że do mety pozostało 3 kilometry. Pomimo zmęczenia i pojawiania się skurczy wybieram pierwszą opcję. Nie można się poddawać zbyt szybko a tym bardziej, że rower chce jechać.

47 kilometr. Rozpoczynam ten sam podjazd co na początku wyścigu, ale teraz ma on raptem 9 kilometrów, no i nie trzeba rzeźbić Wielkiej Sowy. Jestem zupełnie sam. Nikogo nie widzę przed sobą i za sobą. Źle, bo w takich chwilach nie czuję rywalizacji, wyścigu. Po kilkunastu minutach takiej jazdy dopada mnie kryzys. Do mojej głowy wpadają idiotyczne myśli: "po co ja tą drugą rundę jadę", "po co mi te dystanse giga". Równie i nogi zaczynają strajkować poprzez aplikowanie skurczy. Ufff jest bardzo ciężko ale dojadę i ukończę - myślę. Jestem dogoniony przez jednego z zawodników ale i tak nie mam siły aby się jego złapać i pozwalam jemu odjechać. Bidony puste ale pojawia się znak informujący, że za 500 metrów będzie bufet. Ooo tak, tego mi potrzeba. Po chwili zatrzymuję się i uzupełniam jeden bidon. Powinien mi już do końca starczyć. Po kilku kilometrach jest i kolejny bufet przed podjazdem na Kalenicę ale nie mam potrzeby go odwiedzać. Swoją drogą, bardzo dziwnie dzisiaj są rozmieszczone te bufety. Zaczynam podjazd ale bez jakiejś walki a jedynie aby tylko jechać. Niestety po ukazaniu się moim oczom korzennej ścieżki postanawiam przerwać walkę. Poddaję się. Jestem lekko wkurzony na nogi bo są w stanie lepiej jechać ale najwidoczniej są na urlopie. Po odbyciu spaceru wsiadam na rower i kontynuuję jazdę. Do mety jakieś 12 kilometrów.

Jak ja się cieszę, że są już długie zjazdy. W sumie to trochę dziwne bo zawsze na początku wyścigu cieszę się z każdego podjazdu, a zjazdy są moją bolączką. Natomiast w miarę zbliżania się do mety proporcje się odwracają. No ale nie ma co filozofować a jechać. Zjazd przebiega bez żadnych przygód i dobrze. Teraz jeszcze podjazd w kierunku Trzech Buków. Lekkie skurcze opanowały już nie tylko łydki ale i uda. Nie chcę abym doznał giga skurczu więc staram się to wszystko kontrolować. Jestem na górze i teraz w kierunku mety i w dół. Na zjazdach trochę ryzykuję uślizgiem tylnego koła ale wychodzę z zakrętów bezpiecznie. Jest znak - 3 km do mety, i tutaj pozostaje do wyboru już tylko jedna opcja. Staram się jeszcze podkręcić tempo. Ostatni kilometr i widzą już miasteczko Bike Maratonu. Po chwili przekraczam linię mety doznając giga skurczu prawej łydki. Teraz możesz boleć.

To był bardzo nieprzewidywalny wyścig dla mnie, tak jak co roku nieprzewidywalna jest ta edycja. Wszystko dzisiaj miało być po mojej stronie. Temperatura i długie podjazdy miały dodawać mi mocy a wyszło inaczej. Dodatkowo pojawiające się skurcze i chwilowa niechęć do mocniejszej jazdy sprawiły, że wyścigu nie mogę zaliczyć do udanych. Po 4,5 godzinach walki wykręcam miejsce takie sobie bo 12 w kategorii, a wiem, że stać mnie na więcej. Na plus mogę powiedzieć, że nie doświadczyłem żadnego defektu. Zapominam o tej Bielawie i myślami powoli zbliżam się do Obiszowa, gdzie jak co roku organizator będzie kazał jechać jakieś 90 kilometrów.

Dystans: 74 km
Przewyższenia: 2650 m
Czas: 4:30:01
Open: 27
M3: 12


Etap 8: Śnieżnik Challenge 2018 - Międzygórze

W ramach odskoczni od długich dystansów po raz drugi w tym sezonie wybieram się na dystans średni. Wybór padł na Śnieżnik Challenge w Międzygórzu, którego to trasa mnie mocno zainteresowała po zeszłorocznych pozytywnych opiniach. Trasa o długości 47 kilometrów z około 1500 m przewyższeń ma dostarczyć mnóstwo wrażeń. Emocje te potęgować ma spodziewane błoto na trasie za którym nie przepadam. Standardowo wyścig ma wystartować o 11 więc na 30 min jeszcze coś tam sobie kręcę. Ale gdy do wyścigu pozostało 15 min wówczas i miejsca z przodu nie ma. Niema tutaj sektorów więc ustawiam się prawie na końcu. Trudno, będę gonić. W sumie nie pierwszy raz w tym sezonie. Startujemy.

Pierwsza część wyścigu to czterokilometrowy podjazd o przewyższeniu 300 m więc staram się to wykorzystać. Przebijam się cały czas do przodu. Po wjechaniu w teren doświadczam pierwszego błota i wody. Oj nie ukrywam, że będzie dzisiaj ciężko. O zjazdach na razie nie myślę bo trzeba kręcić w górę. Wszystko ładnie przebiega oraz stawka zawodników mocno się rozciąga. Również pierwsze konkretne błoto się pojawia ale to już mało istotne bo to już mnie nie dziwi. W sumie zdziwię się jak gdzieś będzie sucho dzisiaj. Na płaskich odcinkach chyba jest jeszcze gorzej niż na podjeździe bo wpadając w kałuże, nie jest się pewnym jak tam jest głęboko. Czasami na kilka centymetrów a czasami na pół koła. Dobrze chociaż, że nie leci woda z góry. Dojeżdża do mnie jakiś zawodnik, który informuje mnie, że zna trasę i możemy razem jechać. W sumie mi to pasuje ale do czasu, bo jestem informowany o każdym zakręcie, ukształtowaniu terenu, zjeździe, podjeździe. Lubię w wyścigach tą nutkę niewiadomego terenu, a tutaj mi się trafia pilot wyścigu.

Przychodzi zjazd, który oczywiście wcześniej został mi dokładnie opisany. Postanawiam się urwać... na zjeździe. No odważnie z mojej strony bo dużo łatwiej było by mi się oderwać na podjeździe. Pędzę w dół ale nie za długo bo opona zaczyna mi pluć mlekiem. Wrrrr, pech mnie jeszcze z Adventure nie opuścił. Zatrzymuję się z boku i zaczynam akcję regeneracji. Jest źle bo dziurka do małych nie należy. Może się uda. Pompuję i spoglądając na zjeżdżających zawodników doświadczam widoku który mnie trochę przeraził, a mianowicie jeden z zawodników zaprezentował spektakularny lot w przepaść jakieś 2-3 m w dół. Dobrze, że ktoś za nim jechał ale ja nie zastanawiam się i biegnę w jego stronę. Niby wszystko jest w porządku. Jeżeli tak to ja jeszcze trochę grzebię przy kole i jadę dalej. Długo moje wznowienie nie trwało bo jeszcze gdzieś ucieka. Już mi się nic nie chce. Mam dość tej walki z kołem i walki z błotem. Z pomocą nadciąga kolega który ratuje swoją pompką. Coś tam te powietrze trzyma ale szału nie ma.

Na rozjeździe dystansów mini/mega robię chyba coś pierwszy raz podczas moim wyścigów od 2013 roku - zjeżdżam na mini. Nie widzę innej opcji jak tylko jakoś dojechać do mety. Na zjazdach jadę bardzo wolno oszczędzając koło z uciekającym powietrzem. Od czasu do czasu muszę się zatrzymywać na dopompowanie, ale tutaj się już nic nie liczy. Końcówka trasy... mini jest całkiem fajna ale co z tego, jadę turystycznie i tak. Wjeżdżam na metę bez entuzjazmu. W sumie to nawet się nie zmęczyłem.

Wyścig zapowiadał się bardzo ciekawie z uwagi na teren i dość ciężkie warunki. Do defektu jechało mi się dość dobrze. Potem to już lepiej przemilczeć... Teraz trzeba skupić się na nadchodzącym Bike Maratonie, który rozgrywany będzie w Bielawie. W Bielawie, która co roku jest dla mnie nieobliczalna. Rok temu wyjechałem tam pierwszy raz pierwszy sektor. Mam nadzieję, że pech został w jakiejś kałuży z błotem i nie przywiozę go na kolejny wyścig.

Dystans: 22 km
Przewyższenia: 670 m
Czas: 1:47:08
Open: 38
M3: 17





Copyright © Simon MTB | Powered by Blogger

Design by Anders Noren | Blogger Theme by NewBloggerThemes.com